Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
wtorek, 3 grudnia 2024 18:07
Reklama

35 lat minęło…

No może nie jak jeden dzień, ale jakoś bardzo szybko. 4 czerwca, 35 lat temu, odbyły się pierwsze w powojennej historii Polski częściowo wolne wybory do Sejmu i całkowicie wolne do Senatu. Dla mnie osobiście było to pokoleniowe doświadczenie, które wciąż pamiętam...
35 lat minęło…

Źródło: PAP

W tym artykule przeczytasz o:

  • wspomnieniach starego subiektywisty z wyborów 1989 roku

Parafrazując Tadeusza Konwickiego, pamiętam, że było gorąco. Piękny przełom maja i czerwca. Niespełna dwa miesiące wcześniej skończyłem osiemnaście lat. Mogłem więc głosować. Po raz pierwszy. I to w takich wyborach! Pierwszych, w których można było wybrać kogoś innego niż wciąż tych samych i już przed wyborami wybranych kandydatów z jedynie słusznych list siły przewodniej narodu, czyli PZPR, SD albo ZSL. Wśród kandydatów znaleźli się Kuroń, Bujak, Mazowiecki, Michnik… Ludzie, których peerelowska propaganda odmalowywała jako wywrotowców. Dla mnie byli legendami znanymi z Wolnej Europy, której słuchałem z ojcem albo dziadkiem. Ojciec codziennie włączał wielkie, mocne radio kupione od wujka, który pracował w Unitrze w Mławie. Zamontował nawet na naszym balkonie antenę dipolową własnej konstrukcji, żeby zagłuszanie było mniej skuteczne. Zresztą wtedy nie zagłuszali już tak bardzo. To był mój polityczny uniwersytet, moja szkoła obywatelska uzupełniana uwagami przysypiającego dziadka o „tych cholernych komuchach”. Wiedziałem, intuicyjnie czułem, że te wybory będą ważne i inne niż dotąd, pierwsze, które naprawdę coś mogą zmienić w groteskowym marazmie późnego Peerelu.

Pamiętam, że jednym z najpiękniejszych widoków, jaki zobaczyłem jakiś czas wcześniej był ten, gdy zakłamany jak telewizja Kurskiego, Dziennik Telewizyjny zakłócony został przez piracką audycję Radia Solidarność. Na koniec z ekranu naszego kolorowego Rubina, który jakimś cudem nie eksplodował, głos spikera zaapelował, by ci, którzy słyszeli sygnał kilkakrotnie włączyli i wyłączyli w mieszkaniu światło. Podskoczyłem do włącznika. Nacisnąłem i zobaczyłem przez okno jak w całym ponurym blokowisku gasną i zapalają się światła. Całe osiedle zamieniło się w migającą latarnię obwieszczającą niezgodę na to, co jest. Ojciec prawie płakał... To była prawdziwa solidarność. Solidarność i jedność. 

Gdy zaczęła wychodzić „Gazeta Wyborcza” przed lekcjami biegałem do kiosku, żeby jeszcze dostać. Czytaliśmy o tym, o czym wcześniej nie można było pisać. Choć wiele tekstów było i tak ocenzurowanych przez urząd z Mysiej, ale wycięte fragmenty były opatrzone stosowną adnotacją. Wiedziałem, że dzieje się coś niezwykłego, chciałem być jak najbliżej. Gdy wreszcie Komitet Obywatelski zyskał siedzibę na Norwida biegałem tam codziennie. Nikt jakiegoś długowłosego licealisty w rozciągniętym swetrze nie traktował poważnie, ale do roboty się przecież przydawałem. Maluchem kolegi jeździliśmy po nocy po mieście i naklejaliśmy wyborcze plakaty kandydatów, którzy dla uwiarygodnienia fotografowali się z samym Lechem Wałęsą. Klej rozrabiałem w plastikowym wiadrze, którego mama używała do prania czegoś tam w swojej ulubionej pralce „Frania”. Ale była awantura, jak zapomniałem tego wiadra umyć i całe pranie było poklejone... Chcieliśmy być fair i naklejaliśmy tylko na słupach, gdzie inne plakaty nie wisiały. Z czasem zawody kto kogo skuteczniej zaklei stały się swoistym sportem. Dyscyplina zresztą uprawiana jest do dziś, przez kandydatów, których litościwie nie wspomnę, którzy przed ostatnimi wyborami zaklejali swoim wizerunkiem plakaty niesłusznych kandydatów minutę przed północą, żeby zdążyć przed ciszą wyborczą. Kiedyś podczas nocnej akcji zatrzymali nas policjanci, to znaczy wtedy jeszcze milicjanci. Samochód był w opłakanym stanie – nie miał prawego kierunkowskazu, drzwi zamykały się, kiedy chciały, a kolega zapomniał prawa jazdy. Ale ciekawe, bo kiedy milicjanci zobaczyli rulony z plakatami „Solidarności” kazali nam jechać. Chyba wiedzieli, że te wybory to będzie koniec, oni też mieli dość... Pamiętam sam dzień wyborów. Poszedłem głosować rano. A tam tłum ludzi. Kolejka jak w mięsnym po baleron. Ktoś z komisji żartował, że skoro w wyborach w PRL frekwencja wynosiła zazwyczaj 95 albo i 99 procent, a w lokalach wyborczych nie było nikogo, to ciekawe jaka wyjdzie teraz. Wyszła niższa - 60 procent z hakiem. A po głosowaniu - do roboty. Dostałem zadanie zorganizowania w pobliżu lokalu punktu informacyjnego. Wziąłem kolegę. Nasza rola polegała na informowaniu, w jaki sposób, no i oczywiście również na kogo głosować. Ojciec wykombinował skądś składany stolik. Mama nawet jakąś serwetkę dała. Chciała dać jeszcze kwiatki, ale ją wyśmiałem. Porozkładaliśmy ulotki informacyjne, plakaty, znaczki, wszystko, co dostaliśmy w komitecie i zaczęliśmy akcję. Nie powiem, ludzie przychodzili dość tłumnie. Brali co mieliśmy, a najchętniej sławny dziś plakat z Garym Cooperem z arcywesternu „W samo południe”. 

System głosowania był zdrowo i zapewne celowo poplątany, więc się ludzie dopytywali, co i jak. Atmosfera świąteczna, doniosła. Tylko gorąco strasznie. I wtedy sąsiad z bloku – inwalida na wózku – przywiózł wielki parasol, który rozpinał sobie na balkonie: - Chłopaki, zanim wygramy, to padniecie tu na udar! Jakieś krzesła się pojawiły nie wiadomo skąd. Ktoś coś do picia przyniósł, nawet piwo pod stołem postawił. Działo się. Siedzieliśmy do wieczora i tylko jeden gość sklął nas z góry na dół, że niby agitujemy za wywrotowcami, co chcą podpalić Polskę. Poza tym – sami swoi. Nauczycielka biologii, podeszła, zapytała: - Co wy tu robicie? - Nie boicie się...?. Nie baliśmy się. Bo i czego? Że nas ze szkoły wyrzucą? Przecież nawet mój wychowawca, kiedyś partyjny, zwalniał mnie z lekcji, jak szedłem „na akcję” wyborczą. Czuło się, że po tych wyborach nic nie będzie już takie, jak przedtem... Takie to były wtedy czasy... Piękne czasy... Nie dlatego, że byłem młody, bo byłem przecież przy okazji i głupi. Ale dlatego, że Polacy byli w większości po tej samej stronie – chcieli powiedzieć komunie i marazmowi - NIE. Pamiętam niezwykłą radość, poczucie wspólnoty. Ludzie uśmiechali się do siebie, jakby byli jedną rodziną.

Pamiętam euforię powyborczą, ślubowanie pierwszego premiera Tadeusza Mazowieckiego i naiwniutkie telewizyjne oświadczenie Joanny Szczepkowskiej: - Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm. Pamiętam też jak się później solidarnościowe środowisko rozpadło. Dzisiaj jesteśmy już tak podzieleni, że nawet nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Sami zbrukaliśmy tę legendę – legendę „Solidarności” jako ruchu i solidarności jako wartości, sami sobie nie potrafimy jej opowiedzieć. Nawet obchody 35. rocznicy tamtych wyborów dzielą. Nie może być inaczej, skoro 4 czerwca już nie dla wszystkich jest symbolem odzyskanej wolności, ale datą kolejnej targowicy, narodowej zdrady. Smutne to wszystko. Ja wiem jedno - warto było! Tak ważne wybory później zdarzyły się dopiero w zeszłym roku. Bo po 8 latach znów tak wielu Polaków potrafiło się zjednoczyć, jak w żadnych wyborach w tak zwanym międzyczasie. Znowu było trochę jak wtedy. Nawet jeśli znowu trzeba było głosować raczej przeciw niż za... I to także smutne, ale mimo wszystko mam nadzieję, że dzień 4 czerwca 1989 roku będzie przez moje dzieci pamiętany jako dzień, w którym dokonało się coś naprawdę ważnego.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

PRZECZYTAJ