Podobno najtrudniej jest zacząć, ale ponieważ właśnie to zrobiłem, nie jest to do końca chyba aż takie straszne.
Na początku (a w zasadzie tuż po początku) wypadałoby się państwu przedstawić, jako że to mój pierwszy felieton dla portalu bielany.info. Nazywam się Przemysław Borkowski, jestem jednym z członków Kabaretu Moralnego Niepokoju (mimo to powstrzymam się w tym momencie przed pewnym narzucającym się żartem związanym z wyrazem „członek”), oraz pisarzem powieści kryminalnych, z których akcja jednej (na razie jednej) - „Rytuału łowcy” - toczy się na Bielanach.
Nie jest to jednak mój jedyny tytuł do tego, aby zostać felietonistą portalu tej jakże szacownej dzielnicy. Drugim i jeszcze ważniejszym jest to, że od kilkunastu lat jestem jej szczęśliwym i bardzo zadowolonym mieszkańcem.
Stało się to w zasadzie przypadkiem, lecz był to przypadek noszący wszelkie znamiona przeznaczenia. Wcześniej zamieszkał tu mój przyjaciel, który razu pewnego powiedział do mnie: „Słuchaj, jest koło mnie fajne mieszkanie na sprzedaż. Może byś je kupił? Bylibyśmy sąsiadami.” Było to jeszcze przed Wielką Podwyżką Cen Nieruchomości, która trwa w najlepsze do dzisiaj, a nawet ostatnio jakby przyspieszyła, więc okazało się, że nawet byłoby mnie na nie stać. Nie myśląc wiele wziąłem kredyt w banku (nikt wtedy jeszcze nawet nie słyszał o kredytach denominowanych we franku szwajcarskim – takie zamierzchłe, niewinne i szczęśliwe to były czasy) i stałem się właścicielem nieruchomości, która jeśli odpowiednio długo pożyję, będzie warta milion, a jak pożyję jeszcze dłużej (czyli pewnie najwyżej rok), to może nawet i dwa.
A gdzie tu przeznaczenie?, spyta się co uważniejszy czytelnik. Ano w tym, że umowę kupna podpisałem dokładnie w swoje urodziny i to bez żadnej interwencji z mojej strony. Tak się po prostu złożyło. Wychodzi więc na to, że bielaninem, bielaniakiem, ewentualnie po prostu mieszkańcem Bielan zostałem na urodzinowy prezent sprawiony mi przez życzliwy tym razem dla odmiany los.
No dobrze, spytacie się, ale skąd ja się w zasadzie na tych Bielanach wziąłem? Ano przeprowadziłem się tu ze wsi. Konkretnie z Pragi Północ. (Tego żartu nie mogłem sobie odmówić.) A jeszcze wcześniej z prawdziwej wsi, leżącej nad jeziorem na pięknej i świętej Warmii. Tak, tak, jestem więc klasycznym słoikiem; jeszcze niedawno przywiozłem z rodzinnego domu młodą kapustę z koperkiem w słoiku po konserwowych ogórkach. Ale mój znajomy, rodowity mieszkaniec Bródna, także przywozi od swojej matki gołąbki i zrazy na Żoliborz. Chociaż jak to już wyżej ustaliliśmy, Praga Północ to też w zasadzie wieś, więc wszystko się zgadza.
Ale może dlatego na Bielanach czuję się jak w domu. Mam tu las, jak u siebie na wsi, wielką wodę, jak u siebie na wsi, drzewa rosną mi pod oknem, a wiosną śpiewają ptaki. Są tacy, co prawda, którzy uważają, że cała Warszawa to jedna wielka wieś (zazwyczaj Ci ludzie mieszkają, co ciekawe, w Krakowie), ale ja uważam, że to nieprawda. Tak fajnie, jak na wsi, jest tylko w kilku jej miejscach, a jednym z nich są właśnie Bielany, ze szczególnym uwzględnieniem Starych Bielan i Marymontu. Chyba nie mógłbym mieszkać nigdzie indziej w Warszawie.
Żyjemy tu sobie bowiem spokojnie i cicho. Z pewnym zdziwieniem obserwujemy z oddalenia tytaniczne zmagania toczące się za rwącym potokiem Trasy Toruńskiej, gdy hordy uzbrojonych w torebki i transparenty kobiet atakują dzielnego i jednocześnie biednego wicepremiera do spraw (głównie własnego) bezpieczeństwa. Gdy zachce nam się wielkomiejskiego życia zawsze możemy pojechać metrem do centrum, albo nawet autobusem do Ząbek.
Tylko po co w zasadzie mielibyśmy to robić? Tu jest nam dobrze. Do tego najbliżej z całej Warszawy mamy nad morze. No i najdalej do Krakowa, co jest kolejnym dowodem na to, że mieszkamy w straszliwej głuszy. To u nas, w naszym klasztorze Kamedułów, szukał ucieczki od świata Imć pan pułkownik Michał Wołodyjowski. I szukał, dodajmy, bardzo słusznie, bo gdy się w końcu od nas wyprowadził, nie za dobrze to się dla niego skończyło. Zamiast bielańskich ciszy i spokoju odnalazł na dalekiej Ukrainie tylko Zamiast bielańskich ciszy i spokoju odnalazł na dalekiej Ukrainie tylko obcych kulturowo imigrantów z muzułmańskiej Turcji i kilkadziesiąt beczek prochu, które, z tęsknoty zapewne, wysadził w powietrze w spektakularnej niczym przekop Mierzei Wiślanej i równie bezsensownej pre-czernobylskiej katastrofie. A gdyby stąd nie wyjechał, być może żyłby do tej pory.
Dlatego ja nie mam zamiaru już się stąd ruszać. Nie skusi mnie blichtr Miasteczka Wilanów ni dekadencki urok Żoliborza. Czasami wpadnę tylko po nową porcję słoików na swoją rodzinną Warmię albo na Targ Śniadaniowy po placki z batatów z wegańskim guacamole. Resztę swojego życia mam zamiar spędzić siedząc na ławeczce na przyzbie wsłuchując się w dudnienie pociągów metra pod moimi stopami.
No chyba, żeby zadzwonili z Krakowa…
Napisz komentarz
Komentarze