„I żyli długo i szczęśliwie” – tak kończy się większość bajek, komedii romantycznych i telewizyjnych talent-show. Jak jednak już dawno ktoś zauważył, każda historia kończy się źle, wystarczy tylko wystarczająco długo ją opowiadać.
Po wielkiej miłości zwieńczonej ślubem przychodzi proza (a czasami groza) małżeństwa z jego nieuniknionymi kłótniami a czasem nawet rozwodem. Po euforii związanej z wygraną, wraca rzeczywistość, niebiosa z powrotem się zamykają, białe gołębie wracają do klatek, bukiety więdną i jest czasami nawet gorzej, niż było. Rozczarowanie bywa tym większe, że wydaje nam się zazwyczaj, iż po osiągnięciu naszego upragnionego celu wszystko już będzie zawsze i nieodwołalnie dobrze, że to jedno wydarzenie rozwiąże wszystkie nasze problemy. Tak oczywiście nie jest, problemy są tam, gdzie je zostawiliśmy przed naszym wspaniałym zwycięstwem i musimy się w dalszym ciągu z nimi uporać. Coś tam się oczywiście zmieniło, czasami bywa łatwiej, ślub/zwycięstwo/wygrana itp. potrafi dam nam siłę, pozwala uwierzyć w siebie i spojrzeć na problemy z innej perspektywy, ale nie jest nigdy magicznym proszkiem, po posypaniu którym nasze życie już zawsze będzie kwitło i nigdy nie wyrosną na nim chwasty.
Tak też było chyba z odzyskaniem niepodległości przez Polskę. Najpierw w 1918 roku, a potem znowu w 1989. Pokolenia walczące o nią wyobrażały sobie zapewne, że gdy wreszcie to się uda, że gdy wreszcie ów upragniony świt wolności wzejdzie nad naszym umęczonym krajem, słońce tego wyczekiwanego dnia rozproszy raz na zawsze wszystkie cienie i sprawi, że w naszym kraju zapanuje wieczne lato szczęścia, jedności i dobrobytu.
Tak się również oczywiście nie stało. Ani wtedy, ani teraz. Kilka lat po 1918 roku nadszedł zamach majowy i dosyć podłe pod wieloma względami rządy sanacji. Staliśmy się krajem pół-faszystowskim, tak jak teraz stajemy się powoli krajem pół-putinowskim. Niby można by się cieszyć, że tylko pół, ale w tym akurat przypadku szklanka mogłaby być naprawdę w całości pusta.
Potem całe szczęście (w bardzo dużym cudzysłowie oczywiście) zbawiła nas II wojna światowa, a później PRL i zależność sowiecka. Mogliśmy znowu marzyć o wolności i wyobrażać sobie, jak to będzie fajnie, gdy w końcu wypędzimy tych wszystkich namolnych sąsiadów i szczerze wierzyć, że wszystko, co złe, pochodzi tylko i wyłącznie od nich. Problem tylko w tym, że w 1989 roku właśnie to zrobiliśmy. Zrealizowaliśmy nasze odwieczne marzenie. Staliśmy się wreszcie w pełni i bezprzymiotnikowo niepodlegli. I gdyby w tym momencie zakończyć opowiadać tę historię, byłby to niewątpliwy happy end. I to taki w hollywoodzkim, pełnym rozmachu i patosu stylu. Niestety żadna opowieść nie kończy się w momencie największego szczęścia i największego tryumfu, tak jak żadne małżeństwo nie kończy się ślubem. Ono się od niego dopiero zaczyna. Po 1989 roku nie nastąpił więc koniec historii (ani w Polsce ani na świecie), nie znaleźliśmy się nagle w bezczasowej krainie narodowej szczęśliwości. Mieliśmy potem Tymińskiego, rozrabiającego i niepotrafiącego dorosnąć do własnej legendy Wałęsę, mieliśmy powrót postkomuny za czasów SLD i wreszcie operetkowe, tragikomiczne rządy braci bliźniaków, dawnych gwiazd filmu dla dzieci, z których jeden zginął w bezsensownej i głupiej, lecz niewątpliwie bardzo spektakularnej katastrofie lotniczej. Gdyby spojrzeć na to z pewnego dystansu, spróbować wyobrazić sobie, że nie działo się to w Polsce, ale w powiedzmy jakimś kraju Ameryki Łacińskiej, mielibyśmy bekę, jakich mało. Zaśmiewalibyśmy się do łez patrząc, co też wyprawia się w tej dalekiej, żałosnej republice bananowej. Niestety działo się to u nas, sami sobie to zrobiliśmy. Ciągnąc dalej metaforę ślubu, można powiedzieć, że okazało się wtedy, iż rodzina, do której weszliśmy, nie do końca nam odpowiada. Dziadek żony wie wszystko zawsze najlepiej i chciałby innym narzucać swoją wolę. Ciotka jest skretyniałą dewotką, która najchętniej zakazałaby wszystkiego z wyjątkiem chodzenia do kościoła. Siostrzeniec z kolei to oczadziały lewak, który chciałby, żeby ludzie wybierali sobie płeć dopiero po skończeniu osiemnastego roku życia, a najlepiej wcale. Tylko ze szwagrem da się pogadać, choć on to z kolei pijak i przekręciarz.
I teraz człowiek miałby ochotę wypisać się z tej rodziny, rzucić to wszystko, wyjechać jak najdalej i od tego apodyktycznego dziadka i od tej skretyniałej ciotki i od oczadziałego siostrzeńca. Niech się tam kiszą we własnym sosie, kłócą wciąż o to samo, a jeśli chcą, to niech się nawet pozabijają. Tylko, cholera, co wtedy z żoną? Mamy ją zostawić im na pastwę? Bez nas zwariuje, tak jak oni. Co w takim razie robić?
Pocieszające jest w tym wszystkim tylko to, że ta opowieść również nie kończy się w tym momencie. Tak jak nie skończyła się w 1989 roku, gdy odzyskaliśmy wolność, jak nie skończyła się w chwili wejścia Polski do NATO i Unii Europejskiej, tak i nie kończy się teraz. Tak jak się pogorszyło, może i się polepszyć. Czego wszystkim nam z okazji Święta Niepodległości życzę.
Napisz komentarz
Komentarze