Wstyd się przyznać, ale tak średnio lubię wakacje. To znaczy, oczywiście, fajnie jest jak jest ciepło, jak można chodzić bez skarpetek i wychodzić na dwór bez ubierania stu warstw chroniącej przed zimnem odzieży. To mi się podoba, nawet tropikalne upały jestem w stanie przetrwać za pomocą wiatraka i piwa bezalkoholowego (uwaga – to nie żart, naprawdę je lubię). Irytuje mnie - choć z drugiej strony nie jakoś strasznie, nie przesadzajmy – co innego: wakacje to zawsze kłopot. Kłopot, co zrobić z dziećmi, gdy nie chodzą do szkoły, kłopot, gdzie pojechać i dlaczego to aż tyle kosztuje i wreszcie ostatni, dla mnie najdotkliwszy – polegający na wybiciu mojej biednej zagubionej osoby z jej introwertycznego, codziennego rytmu.
Wszystko to przez to zapewne, że lubię swoje obie prace i nie odczuwam specjalnej potrzeby, by od nich odpoczywać. Wręcz odwrotnie, czas, w którym nie mogę pisać, wywołuje we mnie dziwne zaniepokojenie. Gdy ten czas się przedłuża, zaczynam czuć się rozbity, jakby ktoś wyciągnął ze mnie jakiś psychiczny szkielet podtrzymujący moje mentalne ciało. Poza tym większość rzeczy, które normalni ludzie robią na wakacjach, jak na przykład leżenie na plaży i opalanie, wydaje mi się głupia i kompletnie pozbawiona sensu. Oprócz tego, że jest mi za gorąco, to jeszcze się nudzę. Do tego ci wszyscy ludzie wokół… Wakacje nad morzem to koszmar introwertyka.
Kiedyś nawet pod wpływem podobnych przeżyć (i nudy – bywa ona bowiem czasem bardzo twórcza) stworzyłem coś w rodzaju definicji pisarza. Kim jest otóż pisarz? Pisarz to człowiek, który siedzi pod palmą na plaży na Malediwach, popija kolorowe drinki z parasolkami, wokół niego tańczą półnagie tancerki, czasem wsiada na jacht i płynie ponurkować na rafę, wieczorem romansuje z pięknymi kobietami i wszystko to nawet dość mu się podoba, ale i tak wolałby siedzieć w domu i pisać.
Nie muszę chyba dodawać, że nigdy nie byłem na Malediwach.
Moja druga praca, kabaretowa, ma przynajmniej tę przewagę nad pierwszą, że można ją wykonywać także w czasie wakacji. Choć niestety, nad czym ubolewam, odbywa się to w znacznie ograniczonym w porównaniu do innych miesięcy zakresie. Teraz właśnie jest ten cudowny czas. Jadę sobie nad polskie morze i jadę tam nie po to, by przepychać się między parawanami, albo stać w kolejce po gofry, lecz jadę do pracy. Bardzo lubię to połączenie. Może nawet przez chwilę się poopalam. Może skoczę obejrzeć wystawę figur woskowych. Albo wpadnę do „muzeum motyli”. Może pobuszuję w labiryncie z kukurydzy albo pogram w cymbergaja. Mogę to wszystko zrobić i mogę to zrobić z czystym sumieniem, bo wieczorem mam występ. Taki urlop nad morzem to ja rozumiem! Tak można odpoczywać.
Chyba więc jestem pracoholikiem. To jest o tyle dziwne, że jestem dość leniwy. Nie lubię się przemęczać. Ale nie lubię też nicnierobienia. Brak zajęcia to brak sensu. Także sensu życia. Jestem więc za harmonijnym połączeniem nieustającej pracy i równie nieustającego wypoczynku. Te Malediwy mogą więc od biedy być, byleby znalazł się tam jakiś wyciszony pokoik, gdzie mógłbym sobie spokojnie stukać w klawiaturę komputera, a wieczorem niewielka scena pod palmami owiewana bryzą znad oceanu.
Tak mniej więcej ułożył sobie życie mój osobisty chrześniak (jak te dzieci, cholera, szybko rosną!), który założył firmę z branży IT, po czym przeniósł się na Wyspy Kanaryjskie. Pracuje teraz siedząc w szortach i klapkach na tarasie z widokiem na morze, a na wakacje jeździ do Polski, cwaniaczek. Nawet nie zauważył, że była jakaś pandemia. On pracę zdalną wymyślił znacznie wcześniej. A taki był mały, jak go trzymałem w kościele przed ołtarzem… Złamanego euro bym wówczas za niego nie dał.
Na podobny w sumie, choć na pozór całkiem odwrotny pomysł, wpadliśmy kiedyś w moim kabarecie. Stwierdziliśmy, że zamiast grać sto występów w stu różnych miastach w całej Polsce, można by zorganizować jeden zbiorczy olbrzymi występ raz na rok na Stadionie Narodowym w Warszawie i mieć spokój przez całą resztę roku. Niestety potem wybuchła pandemia i Stadion Narodowy został zamieniony na Szpital Narodowy, który jak większość rzeczy, które mają w nazwie „narodowy” kosztował mnóstwo pieniędzy i okazał się kompletnie bez sensu, bo nikogo tak naprawdę nie wyleczył. Ale do tego pomysłu warto by kiedyś wrócić. Albo tak jak mój chrześniak, przenieść wszystko do sieci. Wirtualni artyści występowaliby tam na wirtualnych salach przed wirtualnymi widzami. Z zachowaniem dystansu społecznego nie byłoby wtedy żadnego problemu. Gorzej, gdyby pieniądze za to też były wirtualne. Lecz za to wtedy wszyscy już mogliby mieszkać na Malediwach i pracować ile tylko dusza zapragnie bez konieczności wyjeżdżania na jakieś głupi urlop. Czego wszystkim państwu z okazji połowy wakacji bardzo serdecznie życzę.
Napisz komentarz
Komentarze