Jestem właśnie w tym bardzo szczególnym momencie, gdy już skończyłem pisać książkę, a jeszcze mnie nie dopadła depresja pocelowa. Póki co czuję więc ulgę, radość, zupełnie nieadekwatnie oceniam swoje siły i talent, patrzę z nadmiernym optymizmem w przyszłość i generalnie kupuję już powoli bilet do Sztokholmu, żeby tam odebrać literackiego Nobla. Już za chwilę to się zmieni, spokojnie.
Ten upojny stan nie trwa niestety zbyt długo. Jutro lub pojutrze obudzę się i nagle stwierdzę, że nie mam po co żyć. Nie w tym sensie oczywiście całe szczęście, bym dla odmiany szykował stryczek na swoją szyję lub ostrzył brzytwę z zamiarem podcięcia sobie żył, raczej w tym, że zabrakło mi czegoś, co przez ostatni niemal rok organizowało mi w największym stopniu czas i egzystencję, co sprawiało, że wiedziałem, po co jestem na tym świecie i dlaczego – jestem otóż po to, aby pisać i skończyć to robić w przewidzianym umową z wydawnictwem terminie.
Przeczytaj również: Dyrektor BOK: Tamten rok był trudny dla wielu branż
Dziś miałem już powoli przedsmak tego uczucia. Wstałem, przemyłem poranną rosą zamglone snem oczy, zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i… no właśnie, i nie wiedziałem co. Normalnie poszedłbym pisać książkę, tyle że książkę już przecież mam napisaną. Jest oczywiście mnóstwo rzeczy, które odkładasz na później, gdy toczysz prozatorskie boje z sobą i ze swoimi bohaterami, wierząc naiwnie, że kiedy tylko skończysz, kiedy wreszcie będziesz miał czas, to wtedy ho, ho!, to wtedy naprawdę dasz czadu. Tyle że tak się dziwnie składa, że kiedy faktycznie ten czas już masz, wtedy jak na złość żadnej z tych rzeczy nie chce ci się robić. Zamiast więc nadrabiać zaległości książkowe i serialowe, zamiast pójść wreszcie do kina i do fryzjera, zamiast naprawić szafkę w przedpokoju i umyć w końcu samochód, patrzysz się tępo w ścianę z dziwnym poczuciem absolutnego bezsensu wszechrzeczy. I to jest właśnie owa depresja pocelowa. Nagroda pisarza za jego całoroczny trud.
Jest to co prawda mój ulubiony rodzaj depresji, o wiele lepszy niż depresja bez-celowa, lecz mimo wszystko nie jest to nic przyjemnego. Najgorsze jest to, że nie da się z tym nic zrobić. Nie da się na przykład ot tak usiąść i zacząć od razu pisać nową książkę. Gdybym tak teraz próbował zrobić, wpadłbym w jeszcze głębszy polder depresji, bo nie byłbym w stanie wykrzesać z siebie ani jednego sensownego zdania, ani jednego ciekawego pomysłu. Trzeba to po prostu przeczekać, jak dwumiesięczny (co najmniej) katar. Leczenie jest możliwe tylko objawowo. Można dajmy na to gdzieś wyjechać, oszołomić mózg natłokiem nowych doznań jak wódką. Skołować go jakimś egzotycznym krajem. Po napisaniu poprzedniej książki wyjechałem na przykład do Aten. Umysł odymiony intensywnymi wrażeniami jak pszczoła dymem czyści się i resetuje. Taki wyjazd to też wyraźna cezura, symboliczne zamknięcie pewnego etapu, niczym podróż dookoła świata, w jaką wyrusza się podobno w niektórych krajach po ukończeniu średniej szkoły. Albo więzienie dla polityka po skończonej kadencji.
Przeczytaj również: Koncert Ciepłego Popołudnia, warsztaty dla rodziców i potańcówka dla seniorów – Weekend na Bielanach
Można też spokojnie przeczekać, aż organizm sam przyzwyczai się do braku zajęcia, aż uzna ten stan za naturalny i pogrąży się w słodkich i duszących oparach gnuśności. Taki proces jednak trochę potrwa (choć z kolei nie aż tak długo, nie przesadzajmy), co naraża nas, że w międzyczasie dopadną nas wszelkie symptomy odstawienia – nerwowość, niepokój, drżenie rąk i nudności. To ostatnie nie bez powodu kojarzące się ze słowem „nuda”. Możemy wtedy do końca popsować swoją rodzinę i tak już wystarczająco nadwyrężoną naszą wielomiesięczną pisarską wewnętrzną emigracją. Niebezpieczeństwo jest też innego rodzaju – możemy po prostu się do tego stanu za bardzo przyzwyczaić. Nie ma bowiem łatwiejszej rzeczy do zrobienia, niż przyzwyczaić się do nic nierobienia. A odzwyczaić się od tego jest z kolei bardzo trudno. Tym bardziej, że kiedy już jest się w tym stanie, nie bardzo rozumie się po co.
Można też zająć się czymś innym. Dobry jest remont, budowa arki albo wycinanie siekierą dużych obszarów tajgi. Wszelkie syzyfowe prace też absolutnie się tu nadają. Generalnie im mniej coś absorbuje głowę tym lepiej. Pisanie felietonów jest pod tym względem więc idealne. Między innymi dlatego właśnie teraz to robię.
No ale żarty na bok. Jestem w stanie nimi rzucać i to pomimo tego jak bardzo są ciężkie, tylko dlatego, że owa depresja pocelowa jest mimo wszystko ciągle przede mną. Że poziom bezrozumnego entuzjazmu i wesołkowatej euforii w moim organizmie wciąż jeszcze nie zszedł poniżej zera. Że się nie przebił do wód gruntowych równie bezrozumnego pesymizmu. Ale to już niedługo. Już, już za chwilę przywitam się z otchłanią. Podłączę się kroplówką do pięciolitrowego kartonu z winem i odpalę Netflixa. Zrobię schopenhauerowską minę jakbym czytał Dostojewskiego po fińsku. Także do widzenia się z państwem. Do zobaczenia przy następnym felietonie.
Przeczytaj również: Bielany gotowe przyjąć pięć rodzin z Afganistanu
Napisz komentarz
Komentarze